Archiwum czerwiec 2011


cze 05 2011 ...256...
Komentarze: 5


256 – ten tajemniczy ciąg znaków zawiera w sobie więcej treści niż niejedna epopeja, narodowa rzecz jasna. Te trzy cyfry to definicja dnia jednego, dnia życia mojego, spędzonego samotnie pośród złotych łanów. To skrócony opis pracy, siły, cierpliwości, odwagi, stanowczości, profesjonalizmu, doskonałości… haha, aż się sama uśmiałam :P


Dobra, a tak bardziej serio. Kochani moi wierni czytelnicy. Zbyt długo było milczenia, zbyt długo było niepisania. Czas najwyższy powrócić do krainy żywych, krainy która ma do zaoferowania o wiele więcej niż ta, w której byłam przez czas jakiś.


Do rzeczy.
Dzień pracy. Dzień jak co dzień, rzec by można typowy. Jednak nie taki zwykły dzień. Dzień podszyty płaszczem orginalności, nietypowości, testu. Dzień w którym następuje jakaś weryfikacja. Choćby osobista, mająca na celu sprawdzenie poprawność podjętej decyzji, siłę charakteru. Dzień owy nastąpił, czas temu jakiś. Oto pokrótka relacja z tych kilku godzin morderczej walki o przetrwanie.


8.55. Godzina planowanego rozpoczęcia zmagań z materią. Rzecz oczywista godzina teoretyczna. Nic bowiem na tej ziemi co zaplanowane, nie dzieje się rytmem takim jakim powinno. Opóźnienie jednak niewielkie, na które rasowy podróżnik kolejowy nie ma serca zwracać większej uwagi. Można więc z całą stanowczością stwierdzić, iż wartość teoretyczna równa się wartości praktycznej. Wszak można przyjąć takie zaokrąglenie, dzięki któremu różnica obu tych wartości i tak będzie dążyć do zera.


9.30. Gotowość bojowa pełna, rynsztunek w całości dźwigany. Obciążenie godne żołnierza marines, jak się w późniejszym etapie okaże, wcale nie takie nieprzydatne.


10.00. Kontrola z kwatery głównej. Szefowie wywiadu lubią być na bieżąco. Raport zdany pobieżnie, choć z zachowaniem faktów. Dla zapewnienia ciągłości prowadzonych działań operacyjnych pozbawiony jednak informacji zbędnych i oczywistych.


10.30. Pierwsze oznaki zmęczenia, głodu i pragnienia. To znak, że przerwa taktyczna jest niezbędna aby pododdział mógł nadal działać sprawnie. Niewielka dawka glukozy, tłuszczy, soli mineralnych, białka i węglowodanów pozwala na przedłużenie żywotności organizmu i zdobycie energii niezbędnej do dalszej walki.


11.30. Po pokonaniu ponad połowy przewidzianej trasy i zdobyciu informacji na 6 z 10 obiektów strategicznych, nastąpił niespodziewany atak ze strony pododdziału dzikich, których dowódcą i jednoczesnym jedynym członkiem był pies. Pies rasy zdecydowanie mieszanej, a wręcz tak zmieszanej, że do niczego nie podobnej. Szaleństwo miał wypisane na mordzie, a jego oczy mówiły ‘zjem cię’. Wyglądał tak, jakby sam nie wiedział po co stwórca obdarzył go szufladą tak pięknych zębów, gdyż od dawna już nie mógł pamiętać do czegóż one służyć mogą. Jego sierść zdradzała pół historii jego marnego żywota, a całość sylwetki nie wróżyła wcale łatwego przeciwnika. Jak rasowy zabijaka zaklęłam nie tylko w duchu ale również siarczyście i donośnie, sama siebie się nieco lękając. Owy przeciwnik jednak chyba nie rozumiał mojego języka, gdyż ani myślał zrezygnować z oblężenia. Zamachnęłam się więc ostro i wyniośle kończyną moją dolną, notabene obkutą w obuwie odpowiednie do czynu, jaki zamierzałam za sekund dwie wykonać. Stopa moja, uzbrojona należycie, spotkała się w mgnieniu oka z pyskiem zwierzęcia i pozwoliła mi wywalczyć przewagę na tyle dużą, że przeciwnik się zatrzymał i zapewne rozważał wycofanie się. Zamierzałam więc wykonać ruch kończyną powtórny. W momencie jednak gdy powzięłam tą myśl i podnosiłam stopę by dokonać zamachu, zwierz chyba negatywnie ocenił swoje szanse ponownego spotkania z moim butem i sam potulnie się wycofał. W efekcie z podkulonym ogonem oraz opuszczoną głową podreptał grzecznie gdzie pieprz rośnie. Jako, że pieprzenie jest zalecane i całkiem dobrze widziane, to ręka moja lewa już od pierwszego ujrzenia zwierza spoczywała na niewielkiej buteleczce z gazem bojowym, który chęć miałam użyć nieodpartą. Sama sobie jednak obiecałam, że dopiero po kopie numer dwa, gdyby nie przyniósł spodziewanych efektów. Żal odrobinę we mnie wezbrał, że go nie użyłam, no ale cóż. Najważniejsze to dotrzymywać własnych obietnic.


12.00. Nieco bardziej czujna, zdobywałam kolejne informacje i dokumentowałam wszelkie punkty charakterystyczne. W myśl stwierdzenia, że im dalej w las tym więcej drzew, tak i tutaj droga moja, ze wcześniejszej autostrady A1 przerodziła się w gruntówkę leśną dla której szkoda zdzierać podeszw. Niemniej jednak rozkaz to rozkaz, tak więc bez słowa skargi, pewnie i sprawnie pokonywałam kolejne centymetry, metry, kilometry. Nie zważając ani na jadowite węże, ani krwiożercze pająki, a tym bardziej chmary przenoszących malarię komarów lub boleśnie raniących cierni i trujących krzewów osiągałam kolejne szczyty.


13.00. Niemal ostatni kilometr mojej morderczej wędrówki. Jeszcze tylko kilkaset kroków i będzie koniec. Tylko chwila by przystanąć, przysiąść, odpocząć, i udać się do kwatery dowódcy batalionu nowy staw, celem zdobycia proporca z herbem miasta, jako dowodu zdobycia tejże twierdzy. Ostatni kilometr jednak, jak to zazwyczaj bywa, sprawił mi niekoniecznie miłą niespodziankę. Czujność moja została uśpiona na tyle, że minęłam go zbyt szybko i zbyt sprawnie, zapominając o celu swej misji. Dobywając bowiem końca, przegapiłam jeden z punktów kontrolnych, którego obserwacji rzecz jasna zabraknąć nie mogło w raporcie końcowym. Trzeba było wykonać odwrót i podążyć znaną mi już trasą, w zdecydowanie jednak odwrotnym kierunku.


13.50. Po dokonaniu oględzin ostatniego z punktów wagi strategicznej dobyłam kwatery głównej staw nowy. Podążyłam czym prędzej do siedziby dowódcy. Ku mojej jednak rozpaczy szczerej i nieukrywanemu smutkowi musiałam się zadowolić niewielkim jedynie proporczyczkiem, proporce bowiem prawdziwe wydane zostały gościom zza buga oraz innym dostojnym podróżnikom, do których mnie jak widać nie zaliczono.


14.00. Kontakt kontrolny z siedzibą kwatery głównej, coby poinformować o zdobyciu wszelkich punktów i niezbędnych informacji, a nade wszystko o obronie życia własnego, wszak nie raz, nie dwa srodze narażonego na utratę.


19.00. Ostateczny powrót do rodzimego grodu. Oględziny i opatrzenie ran. Doprowadzenie się do stanu używalności, celem zdobycia gotowości odpowiedniej do działań dnia następnego, celem przekazania wszelkich raportów dowódcy. Posiłek godny całego pułku wojsk sprzymierzonych, a do tego szklanice rdzawozłotego płynu. Coby kwas mlekowy skutecznie odprowadzić z mięśni, o których istnienie nawet siebie nie podejrzewałam. No i uzupełnić składniki odżywcze i minerały, które bezpowrotnie uleciały w przestrzeń kosmiczną wraz z potem mym i krwawicą.


23.00. Błogi sen, którego nie było w stanie przerwać nic, w szczególności budzik, który miał w zamiarze wyrwać mnie ze snu już po kilku godzinach. Wyrwać jednak mnie nie wyrwał, a przynajmniej nie na tyle, bym myśl o śnie porzuciła i wstała z łoża oraz pierzyn. Sługa jednak budzikowy nie zawiódł, co pozwoliło mi na punktualne dotarcie do miejsca zbiórki i planowane przekazanie zdobytych podczas oględzin danych taktycznych i informacji bojowych. Jednym słowem misja została zakończona, pomyślnie śmiem twierdzić.

ramzesik : :