lis 23 2009

...ŚMIGUS DYNGUS...


Komentarze: 1

Usiadłam nieopodal rozłożystego klonu. Jego konary dawały cień, tak niezbędny dzisiejszego, niezwykle słonecznego dnia. Przymknęłam powieki. Nie by spać, ale raczej by odciąć się choć na chwilkę od rzeczywistości i delektować się zapachem kwiecistej łąki, wsłuchiwać się w cichutkie odgłosy ptaków. W rozmarzeniu, absolutnie spokojna, oparłam głowę o pień drzewa i tak siedziałam, niepoganiana niczym i przez nikogo. Świat jakby przestał dla mnie istnieć. Byłam tylko ja i to drzewo. Jakby ulokowani na niewielkiej wyspie, otoczeni samymi tylko cudownościami. Jak kochankowie pływający po ogromnym oceanie na rozpadającej się skorupie, którą tylko oni nazywali górnolotnie łódką. Tak, ten skrawek łąki, to jedyne drzewo rosnące niemal w jej środku, były moją łódką. Łodzią przez duże „Ł”, dzięki której mogłam pływać po morzu świata, tej niewyobrażalnie wspaniałej i nieokiełznanej krainy – Polski – kraju mojego dzieciństwa, młodości i miejmy nadzieję, że również starości – kraju mego. Zasnęłam.

 

Zbudził mnie chłodny powiew wiatru. Niemal morska bryza rozbijająca fale o rozgrzany południowym słońcem brzeg. Poczułam wilgotną, zimną kroplę spadającą na mój nos, potem na opalone ramiona. Wzdrygnęłam się. Przeszedł mnie dreszcz, taki jaki odczuwamy wchodząc do lodowatej morskiej wody w równie chłodny i pozbawiony słońca dzień. Otworzyłam oczy. Zdziwiona, a niemal zamarła z przerażenia bałam się poruszyć. To co widziałam nie było bowiem cudownie pachnącą łąką ukwieconą makami i chabrami. W tej chwili ma głowa nie opierała się już o pień jakże wielkiego klonu. Leżałam w białej pościeli, na białej poduszce, z mokrymi włosami i w przemoczonej pidżamie. Jedynymi dźwiękami jakie dobiegały do mych uszu nie był radosny śpiew ptaków, lecz niezwykle irytujący wrzask mojego młodszego brata. Skakał on jakby nogi miał na sprężynach, drąc się w niebogłosy i krzycząc „Śmigus Dyngus”. Polewał mnie przy tym obficie zraszaczem do kwiatów trzymanym w jednej ręce i wodą z butelki po lemoniadzie w drugiej. Widząc jego roześmianą od ucha do ucha twarz, nie mogłam się nadziwić ile radości tej niewielkiej postaci przynosi zamienianie mojego łóżka w basen kąpielowy. Doszedłszy odrobinę do siebie, i uświadomieniu, że klon, pod którym przed chwilą odpoczywałam był jedynie sennym marzeniem ogarnął mnie smutek i rozczarowanie. Poczułam wielki żal, że większość przyjemności jakie mnie ostatnio spotyka były jedynie wyimaginowanymi wizjami, które nigdy, ani przez sekundę, nie miały miejsca w realnym świecie.

 

Gdy brat zaprzestał swojego świątecznego rytuału wstałam z łóżka by wyjść do łazienki i się wysuszyć. I ku mojemu szczeremu zdumieniu spostrzegłam na poduszce, na której jeszcze kilka sekund wcześniej leżała moja głowa, coś naprawdę dziwnego. Na tej śnieżnobiałej, mokrej teraz pościeli, leżał zielony, wyglądający jakby dopiero co spadł z drzewa, liść klonu. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, aż z tego przedziwnego odrętwienia wyrwał mnie brat pytający tonem profesora lingwistyki: Dlaczego spałaś na liściu? Nie mając nic ciekawego temu szkrabowi do powiedzenia, chwyciłam owy liść w dłoń, i obróciłam jego łodyżkę kilkakrotnie w palcach, obserwując jak poranne słońce odbija się od kropelek wody, która osadziła się na mięsistych żyłkach klonowego znaleziska. Uśmiechnęłam się jakby specjalnie do niego i wyszeptałam słowa, które rozumiałam tylko ja: jednak to nie był tylko sen.

 

ramzesik : :
27 września 2011, 20:39
Lubię czytać tego bloga ;)

Dodaj komentarz