Najnowsze wpisy


cze 05 2011 ...256...
Komentarze: 5


256 – ten tajemniczy ciąg znaków zawiera w sobie więcej treści niż niejedna epopeja, narodowa rzecz jasna. Te trzy cyfry to definicja dnia jednego, dnia życia mojego, spędzonego samotnie pośród złotych łanów. To skrócony opis pracy, siły, cierpliwości, odwagi, stanowczości, profesjonalizmu, doskonałości… haha, aż się sama uśmiałam :P


Dobra, a tak bardziej serio. Kochani moi wierni czytelnicy. Zbyt długo było milczenia, zbyt długo było niepisania. Czas najwyższy powrócić do krainy żywych, krainy która ma do zaoferowania o wiele więcej niż ta, w której byłam przez czas jakiś.


Do rzeczy.
Dzień pracy. Dzień jak co dzień, rzec by można typowy. Jednak nie taki zwykły dzień. Dzień podszyty płaszczem orginalności, nietypowości, testu. Dzień w którym następuje jakaś weryfikacja. Choćby osobista, mająca na celu sprawdzenie poprawność podjętej decyzji, siłę charakteru. Dzień owy nastąpił, czas temu jakiś. Oto pokrótka relacja z tych kilku godzin morderczej walki o przetrwanie.


8.55. Godzina planowanego rozpoczęcia zmagań z materią. Rzecz oczywista godzina teoretyczna. Nic bowiem na tej ziemi co zaplanowane, nie dzieje się rytmem takim jakim powinno. Opóźnienie jednak niewielkie, na które rasowy podróżnik kolejowy nie ma serca zwracać większej uwagi. Można więc z całą stanowczością stwierdzić, iż wartość teoretyczna równa się wartości praktycznej. Wszak można przyjąć takie zaokrąglenie, dzięki któremu różnica obu tych wartości i tak będzie dążyć do zera.


9.30. Gotowość bojowa pełna, rynsztunek w całości dźwigany. Obciążenie godne żołnierza marines, jak się w późniejszym etapie okaże, wcale nie takie nieprzydatne.


10.00. Kontrola z kwatery głównej. Szefowie wywiadu lubią być na bieżąco. Raport zdany pobieżnie, choć z zachowaniem faktów. Dla zapewnienia ciągłości prowadzonych działań operacyjnych pozbawiony jednak informacji zbędnych i oczywistych.


10.30. Pierwsze oznaki zmęczenia, głodu i pragnienia. To znak, że przerwa taktyczna jest niezbędna aby pododdział mógł nadal działać sprawnie. Niewielka dawka glukozy, tłuszczy, soli mineralnych, białka i węglowodanów pozwala na przedłużenie żywotności organizmu i zdobycie energii niezbędnej do dalszej walki.


11.30. Po pokonaniu ponad połowy przewidzianej trasy i zdobyciu informacji na 6 z 10 obiektów strategicznych, nastąpił niespodziewany atak ze strony pododdziału dzikich, których dowódcą i jednoczesnym jedynym członkiem był pies. Pies rasy zdecydowanie mieszanej, a wręcz tak zmieszanej, że do niczego nie podobnej. Szaleństwo miał wypisane na mordzie, a jego oczy mówiły ‘zjem cię’. Wyglądał tak, jakby sam nie wiedział po co stwórca obdarzył go szufladą tak pięknych zębów, gdyż od dawna już nie mógł pamiętać do czegóż one służyć mogą. Jego sierść zdradzała pół historii jego marnego żywota, a całość sylwetki nie wróżyła wcale łatwego przeciwnika. Jak rasowy zabijaka zaklęłam nie tylko w duchu ale również siarczyście i donośnie, sama siebie się nieco lękając. Owy przeciwnik jednak chyba nie rozumiał mojego języka, gdyż ani myślał zrezygnować z oblężenia. Zamachnęłam się więc ostro i wyniośle kończyną moją dolną, notabene obkutą w obuwie odpowiednie do czynu, jaki zamierzałam za sekund dwie wykonać. Stopa moja, uzbrojona należycie, spotkała się w mgnieniu oka z pyskiem zwierzęcia i pozwoliła mi wywalczyć przewagę na tyle dużą, że przeciwnik się zatrzymał i zapewne rozważał wycofanie się. Zamierzałam więc wykonać ruch kończyną powtórny. W momencie jednak gdy powzięłam tą myśl i podnosiłam stopę by dokonać zamachu, zwierz chyba negatywnie ocenił swoje szanse ponownego spotkania z moim butem i sam potulnie się wycofał. W efekcie z podkulonym ogonem oraz opuszczoną głową podreptał grzecznie gdzie pieprz rośnie. Jako, że pieprzenie jest zalecane i całkiem dobrze widziane, to ręka moja lewa już od pierwszego ujrzenia zwierza spoczywała na niewielkiej buteleczce z gazem bojowym, który chęć miałam użyć nieodpartą. Sama sobie jednak obiecałam, że dopiero po kopie numer dwa, gdyby nie przyniósł spodziewanych efektów. Żal odrobinę we mnie wezbrał, że go nie użyłam, no ale cóż. Najważniejsze to dotrzymywać własnych obietnic.


12.00. Nieco bardziej czujna, zdobywałam kolejne informacje i dokumentowałam wszelkie punkty charakterystyczne. W myśl stwierdzenia, że im dalej w las tym więcej drzew, tak i tutaj droga moja, ze wcześniejszej autostrady A1 przerodziła się w gruntówkę leśną dla której szkoda zdzierać podeszw. Niemniej jednak rozkaz to rozkaz, tak więc bez słowa skargi, pewnie i sprawnie pokonywałam kolejne centymetry, metry, kilometry. Nie zważając ani na jadowite węże, ani krwiożercze pająki, a tym bardziej chmary przenoszących malarię komarów lub boleśnie raniących cierni i trujących krzewów osiągałam kolejne szczyty.


13.00. Niemal ostatni kilometr mojej morderczej wędrówki. Jeszcze tylko kilkaset kroków i będzie koniec. Tylko chwila by przystanąć, przysiąść, odpocząć, i udać się do kwatery dowódcy batalionu nowy staw, celem zdobycia proporca z herbem miasta, jako dowodu zdobycia tejże twierdzy. Ostatni kilometr jednak, jak to zazwyczaj bywa, sprawił mi niekoniecznie miłą niespodziankę. Czujność moja została uśpiona na tyle, że minęłam go zbyt szybko i zbyt sprawnie, zapominając o celu swej misji. Dobywając bowiem końca, przegapiłam jeden z punktów kontrolnych, którego obserwacji rzecz jasna zabraknąć nie mogło w raporcie końcowym. Trzeba było wykonać odwrót i podążyć znaną mi już trasą, w zdecydowanie jednak odwrotnym kierunku.


13.50. Po dokonaniu oględzin ostatniego z punktów wagi strategicznej dobyłam kwatery głównej staw nowy. Podążyłam czym prędzej do siedziby dowódcy. Ku mojej jednak rozpaczy szczerej i nieukrywanemu smutkowi musiałam się zadowolić niewielkim jedynie proporczyczkiem, proporce bowiem prawdziwe wydane zostały gościom zza buga oraz innym dostojnym podróżnikom, do których mnie jak widać nie zaliczono.


14.00. Kontakt kontrolny z siedzibą kwatery głównej, coby poinformować o zdobyciu wszelkich punktów i niezbędnych informacji, a nade wszystko o obronie życia własnego, wszak nie raz, nie dwa srodze narażonego na utratę.


19.00. Ostateczny powrót do rodzimego grodu. Oględziny i opatrzenie ran. Doprowadzenie się do stanu używalności, celem zdobycia gotowości odpowiedniej do działań dnia następnego, celem przekazania wszelkich raportów dowódcy. Posiłek godny całego pułku wojsk sprzymierzonych, a do tego szklanice rdzawozłotego płynu. Coby kwas mlekowy skutecznie odprowadzić z mięśni, o których istnienie nawet siebie nie podejrzewałam. No i uzupełnić składniki odżywcze i minerały, które bezpowrotnie uleciały w przestrzeń kosmiczną wraz z potem mym i krwawicą.


23.00. Błogi sen, którego nie było w stanie przerwać nic, w szczególności budzik, który miał w zamiarze wyrwać mnie ze snu już po kilku godzinach. Wyrwać jednak mnie nie wyrwał, a przynajmniej nie na tyle, bym myśl o śnie porzuciła i wstała z łoża oraz pierzyn. Sługa jednak budzikowy nie zawiódł, co pozwoliło mi na punktualne dotarcie do miejsca zbiórki i planowane przekazanie zdobytych podczas oględzin danych taktycznych i informacji bojowych. Jednym słowem misja została zakończona, pomyślnie śmiem twierdzić.

ramzesik : :
mar 03 2010 Jak zwykle przerwa
Komentarze: 2

eh...

i po raz kolejny przerwa dłuższa niż zamierzałam...

widać tak to już musi być... jak człowiek chciałby popisać, to czas nie pozwala... no i niestety moja absencja na blogu spowodowana była bardzo przyziemnymi sprawami... studia nie pozwalają odetchnąć ani na chwilę... dziś jednak, mimo sporej ilości nauki postanowiłam poświęcić kilka minut by skrobnąć słów kilka, coby znak dać, że żyję :)

dzisiejsza nota nie będzie może jakaś konkretna, nie będzie też długa, ani być może ciekawa...

nota dnia dzisiejszego będzie jedynie zalążkiem tematu dłuższego... tematu nad jakim chciałabym się skupić w najbliższym czasie... sądzę bowiem, że warto...

rzecz będzie mieć się o przyjaźni... tej sprzed wieków... zapomnianej, lub niechcianej... miłości, być może jeszcze dawniejszej... nienawiści, odległej i wielkiej... zazdrości, ciągle obecnej... pamięci, co żyć nie pozwala zbyt pełnie... rzecz będzie o ludziach, ich uczuciach, ich myślach... rzecz będzie o tym co kogo gryzie... i kiedy przestanie... rzecz będzie o spełnieniu, takim zwykłym, życiowym... o potrzebach... tych zaspokojonych i nie... o wszystkim, o czym do pory obecnej jeszcze nie było... a może było... tylko nie dość dogłębnie... nie dość dokładnie... nie dość dobrze...

o tym wszystkim o czym warto pisać będzie niedługo... mam nadzieję, że bardzo niedługo... czas w końcu trudów mych kończyć się powoli zaczyna...

nie ustawajcie więc dopingować mnie do pisania... pisać bowiem będę... i robię to nieustannie, choć czasem z przerwami dłuższymi niż chcieć by się chciało :)


ave :)

ramzesik : :
lis 25 2009 ...DWAJ PANOWIE "M"...
Komentarze: 3

     Dziś opowiem wam pewną historię, gdy to dwaj panowie „M” razu jednego, w batalii straszliwej się starli. W stolycyji, mieście mrocznym i piekielnym, zjawili się o godzinie nieznanej nikomu, godzinie która już z daleka pachniała śmiercią, tanią wódką i dezodorantem marki Adidas. Pośród barw zielonego groszku przyszło im walczyć niemal o śmierć i życie. Czy swoje, tego nie wie nikt?

     Jak przystało na mężnych wojów, którym obce nie są odwaga i honor, na przódy ustalili reguły tego nieprawdopodobnego boju. Reguły owe spisali krwią swoją, na skrawku papieru toaletowego, który następnie zjedli, nie zagryzając nawet. Jeden z mężnych panów zakrztusił się nieco, jednak łyk yerby pomógł – jak zwykle w takich opresjach.

     Ale dość o tym. Wojna wszak nieunikniona, pozostawmy więc sztukę kulinarną na potem. Panowie poczęli amunicję ładować do strzelb swoich.

     Byli przy tym niezwykle dokładni. Każdy bowiem, nawet najmniejszy błąd mógł kosztować ich życie, życie ich. A w najlepszym razie utratę kapelusza. Ostatnie chwile skupienia. Ostatnia szansa by zadzwonić do mamusi, zapalić papierosa, tudzież skoczyć do toalety. Nadmienię iż jeden z panów skorzystał z okazji. Nie byłoby w tym może i nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż jego ostatnia chwila spokoju była chytrym planem.

     Powróciwszy z oddalonego miejsca kontemplacji zaczaił się podstępnie i zmyślnym fortelem oddał pierwsze strzały tego zaciętego pojedynku.

     Zaskoczył tym rywala.

     Który broni swej dobyć nie zdążył, i wycelował lufą obrzyna jeno w ścianę, aniżeli w pierś konkurenta, sam przy tym obrywając dotkliwie w… beret. Nieprzyjaciel jego ponownie załadował pistolet, po czym wycelował wprost w słaniającego się po ziemi, i próbującego na powrót przywdziać okrycie głowy swojej, przeciwnika.

     Był przy tym mało powiedzieć grubiański. Jego bestialskie zachowanie zasługuje na naganę z wpisem do akt, żeby nie powiedzieć na sąd co najmniej wojenny. Wszak jak, powiadam „jak?” można mierzyć z broni mniej lub bardziej palnej do człeka nieodzianego, nagiego wręcz na czerepie? Tosz to nieprzystoi mężowi prawemu. Lewemu też nie.

     Wróćmy jednak do batalii naszej.

     Po tym, jakże zuchwałym napadzie, pan „M” z beretem, zdołał powstać i stawił czoło bestii z jaką przyszło mu walczyć.

     Stanęli więc uczciwie, obydwaj naprzeciw siebie. Długo mierzyli nim oddali strzały. Możnaby dodać, iż zgłodnieć chyba zdążyli nim z luf ich pistoletów posypał się grad kul. Głód wszak musiał być niezwykle dotkliwy, gdyż wspólnie, jednocześnie, zgodnie… chybili.

 

     Walczyli zaciekle. Ciągle jednak nie było zwycięscy. Podstępem próbowali dosięgnąć ciała wroga. Celując z góry, z dołu, z boku, znikąd.

     Sztuczki psychologiczne i próba rozbudzenia strachu w przeciwniku też nie dawały rezultatu.

     Wszystkie te zabiegi uśpiły jednak czujność na tyle, że jeden z panów chybcikiem mógł się oddalić nieco z pola walki.

     Zdawać by się mogło, iż drugi dostrzegł jego oszustwo i próbę oddania pola walkowerem. Przezornie jednak przewidując pułapkę, wolał się upewnić, i dla pewności wyjrzeć zza przezroczystej szyby.

     Ale co to? To co dostrzegł, a raczej to czego nie dostrzegł przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Za szybą nie zobaczył nikogo. A mógłby przysiąc, że jeszcze sekundę temu czaił się tam, i uciekał na paluszkach jego wróg nieprzeciętny, od którego złość i nienawiść biły na milę. Pan „M” w berecie postanowił zebrać się w sobie i stawić czoło marze której nie widział.

     Podjął męską decyzję. Przeładował. Wycelował. Wystrzelił. Jednak w tej samej chwili zza jego pleców wyłonił się obraz którego nie mógł się spodziewać. W oczy spojrzała mu sama śmierć, przebrana zmyślnie w ciało jego oprawcy.

     Tak oto skończył się żywot pana „M” w berecie. Nikt nie wie, co stało się z jego pokrwawionym ciałem, ani gdzie podziała się jego broń. Jedyne co wiadomo, to to, że po dziś dzień niespokojny duch, człowieka który poległ na polu chwały chodzi korytarzami pomalowanymi na groszkowy odcień zielonego. Podąża w te i wewte szukając zapewne jakiejś zabłąkanej kuli, albo niedopałka papierosa. Każdy może go spotkać, nawet ty. Zwłaszcza wtedy, gdy nie będziesz się tego spodziewać. Uważaj więc, gdy będziesz chciał następnym razem zamieść ten groszkowy korytarz.

     Bo być może za twoimi plecami czai się właśnie upiór pana „M” w berecie.

 

 

AVE

 

p.s. wątek do przeczytania również na http://www.kozmuch.pl/

ramzesik : :
lis 23 2009 ...ZMIANY...
Komentarze: 2

            To, że nie lubię zmian każdy wie. W każdej niemal dziedzinie życia. No bo po co zmieniać ulubionego drinka, ulubione miejsce w kolejce, ulubioną przeglądarkę internetową? No po cóż? Skoro już istnieje coś ulubione, najlepsze to czy należy domniemywać, że coś zupełnie nam nieznanego, nowego, innego może być jeszcze ulubieńszym, jeszcze lepszym? Nie. I tego się trzymajmy. Bo czy zmiana układu programów w telewizji może wnieść coś pozytywnego do naszego życia? Nie. Spowoduje jedynie znaczną utratę czasu, który należy poświęcić, by ustawić kanały w pierwotnej kolejności. Nowe ustawienie nigdy bowiem nie będzie lepszym, zawsze będzie w pewnym stopniu niedoskonałe. Każda zmiana wprowadza zamieszanie, mniejsze lub większe, niemniej jednak zawsze zamieszanie. Po cóż więc narażać się na takie skrajnie niebezpieczne rozstrojenia, odczucia i problemy?

            Zaskoczę jednak wszystkich gdy wspomnę, iż również mnie zdarza się wprowadzać w życie swoje zmiany pewne. Jednak zmiany nie byle jakie, kolosalne. Bo jak już coś robić to trzeba iść na całość. Jak coś robić to tak jak się nikt tego nie spodziewa. Tak, że nikt nie uzna tego za zmianę, a jedynie idiotyzm ze strony mej. Zmiany totalne.

            Taka zmiana uczelni po trzecim roku studiów na przykład. Czy to zmiana? Nie, to jest właśnie idiotyzm w najlepszym wydaniu. Pokaz debilizmu pierwszej klasy. Bo czyż normalnym zachowaniem być może rezygnacja z życia spokojnego i pewnego, obdarzonego pewnym poziomem i stabilizacją, na rzecz nowości, przygody rzec by można wręcz romantycznej, dokonywanej dla samego tylko faktu zmiany, pozbawionego argumentów rzeczowych, godnych zainteresowania, kontemplacji, zastanowienia? Nie. Działanie takie nie ma nic wspólnego z normalnym działaniem. Baa, nie ma nawet nic wspólnego z nienormalnym działaniem. To nic innego jak odruch obronny, czyniony przez człowieka, pragnącego ukazać społeczeństwu w jakim przyszło mu żyć, ogrom swoich umiejętności czynienia zmian. Bo czy ktoś mi może teraz uczynić zarzut, że zmiany nie są obecne w życiu mym? Są, i to jakie. Właśnie, jakie? Czy ktoś mi teraz powie, że ja zmieniać nie umiem? Umiem, i to jak. Właśnie, jak?

            Ach, zmiany, zmiany, zmiany. Czymże jesteście zmiany kochane, alternatywy ułożonych działań, ewolucje już istniejących wartości, hipotez, potrzeb, przemiany zachowań, sytuacji pewnych, lubianych, przewidywalnych? Czymże jesteście przeobrażenia czasów minionych, czasów lubianych, wyśnionych, wyczekiwanych? Czymże jesteście transformacje chwil istniejących, bytów kochanych? Czymże przeistoczenia, metamorfozy wasze? Czymże wy, zmiany jesteście? W czymże niby takie dobre, takie istotne, piękne, godne mego działania, ruchu ciała mego, zastanowienia umysłu, czucia duszy mojej? Wy, co dać możecie? Czymże niby życie moje odmienić, osłodzić, uczynić lepszym? Wy, będące jedynie modyfikacją, wariacją na temat tego co już było, baa, tego co jest, i to tego co jest już chwil pare i jest dobre?

            Dość o tym. Dość rozmyślań o tym, na co wpływu żadnego człowiek w świecie obecnym nie ma. Co rusz bowiem rzeczywistość karze nam wciskać klawisz ‘aktualizuj’, ‘potwierdź zmiany’, bez dania innej opcji, bez prawa wyboru. Z jedną ledwie możliwością działania, którą odgórnie uważa nie dość, że za lepszą od tej przez nas posiadaną, ile za jedyną możliwą w chwili obecnej. Jesteśmy więc wszyscy w życiu ówczesnym skazani na coś, co wyborem naszym nie jest, a jest ewolucją, ciągiem zmian. Jak starzenie się jest wpisane w istnienie osobnika każdego, tak i to, zmiana, wpisana w ciągłe trwanie przy życiu osobnika tegoż. Nie ma więc opcji że zmian można się pozbyć, można je jedynie ograniczyć, uczynić mniej widocznymi, mniej rzucającymi się w oczy, przynajmniej na samym początku. Lubieć jednak nikt mnie zmusić ich nie może, i niech nawet nie próbuje. Bo ja zawsze będę lgnąć i wracać myślami przynajmniej, wracać do tego co było, bo było dobre.

AVE.

 

ramzesik : :
lis 23 2009 ...ŚMIGUS DYNGUS...
Komentarze: 1

Usiadłam nieopodal rozłożystego klonu. Jego konary dawały cień, tak niezbędny dzisiejszego, niezwykle słonecznego dnia. Przymknęłam powieki. Nie by spać, ale raczej by odciąć się choć na chwilkę od rzeczywistości i delektować się zapachem kwiecistej łąki, wsłuchiwać się w cichutkie odgłosy ptaków. W rozmarzeniu, absolutnie spokojna, oparłam głowę o pień drzewa i tak siedziałam, niepoganiana niczym i przez nikogo. Świat jakby przestał dla mnie istnieć. Byłam tylko ja i to drzewo. Jakby ulokowani na niewielkiej wyspie, otoczeni samymi tylko cudownościami. Jak kochankowie pływający po ogromnym oceanie na rozpadającej się skorupie, którą tylko oni nazywali górnolotnie łódką. Tak, ten skrawek łąki, to jedyne drzewo rosnące niemal w jej środku, były moją łódką. Łodzią przez duże „Ł”, dzięki której mogłam pływać po morzu świata, tej niewyobrażalnie wspaniałej i nieokiełznanej krainy – Polski – kraju mojego dzieciństwa, młodości i miejmy nadzieję, że również starości – kraju mego. Zasnęłam.

 

Zbudził mnie chłodny powiew wiatru. Niemal morska bryza rozbijająca fale o rozgrzany południowym słońcem brzeg. Poczułam wilgotną, zimną kroplę spadającą na mój nos, potem na opalone ramiona. Wzdrygnęłam się. Przeszedł mnie dreszcz, taki jaki odczuwamy wchodząc do lodowatej morskiej wody w równie chłodny i pozbawiony słońca dzień. Otworzyłam oczy. Zdziwiona, a niemal zamarła z przerażenia bałam się poruszyć. To co widziałam nie było bowiem cudownie pachnącą łąką ukwieconą makami i chabrami. W tej chwili ma głowa nie opierała się już o pień jakże wielkiego klonu. Leżałam w białej pościeli, na białej poduszce, z mokrymi włosami i w przemoczonej pidżamie. Jedynymi dźwiękami jakie dobiegały do mych uszu nie był radosny śpiew ptaków, lecz niezwykle irytujący wrzask mojego młodszego brata. Skakał on jakby nogi miał na sprężynach, drąc się w niebogłosy i krzycząc „Śmigus Dyngus”. Polewał mnie przy tym obficie zraszaczem do kwiatów trzymanym w jednej ręce i wodą z butelki po lemoniadzie w drugiej. Widząc jego roześmianą od ucha do ucha twarz, nie mogłam się nadziwić ile radości tej niewielkiej postaci przynosi zamienianie mojego łóżka w basen kąpielowy. Doszedłszy odrobinę do siebie, i uświadomieniu, że klon, pod którym przed chwilą odpoczywałam był jedynie sennym marzeniem ogarnął mnie smutek i rozczarowanie. Poczułam wielki żal, że większość przyjemności jakie mnie ostatnio spotyka były jedynie wyimaginowanymi wizjami, które nigdy, ani przez sekundę, nie miały miejsca w realnym świecie.

 

Gdy brat zaprzestał swojego świątecznego rytuału wstałam z łóżka by wyjść do łazienki i się wysuszyć. I ku mojemu szczeremu zdumieniu spostrzegłam na poduszce, na której jeszcze kilka sekund wcześniej leżała moja głowa, coś naprawdę dziwnego. Na tej śnieżnobiałej, mokrej teraz pościeli, leżał zielony, wyglądający jakby dopiero co spadł z drzewa, liść klonu. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, aż z tego przedziwnego odrętwienia wyrwał mnie brat pytający tonem profesora lingwistyki: Dlaczego spałaś na liściu? Nie mając nic ciekawego temu szkrabowi do powiedzenia, chwyciłam owy liść w dłoń, i obróciłam jego łodyżkę kilkakrotnie w palcach, obserwując jak poranne słońce odbija się od kropelek wody, która osadziła się na mięsistych żyłkach klonowego znaleziska. Uśmiechnęłam się jakby specjalnie do niego i wyszeptałam słowa, które rozumiałam tylko ja: jednak to nie był tylko sen.

 

ramzesik : :